poniedziałek, 25 marca 2013

Treść książki z wp dla dzieci

Treść książki 3. ,, Rapujący Makaron'', 2. ,,Kung Fu Makaron'', 1. ,,Być Makaronem '' . Zachęcam do czytania bo to bardzo ciekawa mini książka o rapującym makaronie czyli chłopcu który chodzi do szkoły podstawowej.
treść  1.

Być Makaronem


Chciałem zacząć od tego jak się nazywam, ale nie zacznę. Bo zaraz będziecie się śmiać. Skąd to wiem? Wszyscy reagują śmiechem. Nic nie poradzę, że rodzice dali mi na imię: Makary. Nie wiem co im się stało, może mamę za bardzo bolało wszystko po porodzie, a tata był w szoku i nie mogli myśleć? Wzięli to imię chyba z kosmosu! Przy drugim dziecku, którym okazała się moja siostra, byli już bardziej przytomni. Ona dostała imię Amelia.

Jak może się domyślacie, wszyscy wołają na mnie Makaron. Na podwórku, w szkole i w domu jestem Makaronem. A życie Makaronu wcale nie jest łatwe, ale o tym jeszcze wam opowiem. Właściwie to już przywykłem do tej ksywki i stwierdziłem, że mogło być gorzej. Na przykład wtedy, gdyby nazwali mnie Grzymisław, Bonawentura czy Manfred. Jeśli ktoś ma tak na imię to przepraszam, ale ja bym się z tym nie pogodził. A z Makaronem jakoś żyję.

Moje życie polega na tym, że chodzę do szkoły, na treningi karate, do schroniska dla zwierząt, gram w gry komputerowe i odrabiam lekcje. Raz w tygodniu sprzątam swój pokój i klatkę myszy. Bo mam dwie myszy: Zenobię i Eustachię. Wiem, że mają dziwne imiona, ale chciałem żeby ktoś poczuł się tak samo jak ja. Nie lubię sprzątania klatki, ale ponoć mam się uczyć odpowiedzialności więc nie narzekam. Całe szczęście, mysie bobki są małe, twarde i nie śmierdzą prawie wcale. Psa to chyba nigdy nie będę miał, bo sprzątnięcie niespodzianki po nim zwyczajnie mnie przerasta! Fuj!

Mieszkam w bloku razem z mamą, tatą i Amelką. No i myszami. Babcia mieszka blok obok więc można powiedzieć, że jest nas cztery i pół osoby, bo babcia siedzi więcej u nas niż u siebie. Całe szczęście mamy trzy pokoje z czego jeden jest tylko mój! Przydałby się jakiś remont i może nowe meble. Te stare pamiętają czasy gdy uczyłem się pisać i sadzałem kulfony gdzie popadnie. Na szafie też. Najbardziej lubię moje łóżko. Ma w środku zarwaną dziurę i gdy na nim leżę, to zupełnie tak jakbym był w hamaku. Tylko nie buja się na boki. Dziura oczywiście nie powstała sama. Kiedyś próbowałem doskoczyć do sufitu i niestety w łóżku coś nie wytrzymało, pękło. Mama powiedziała, że jak jestem taki mądry to teraz będę spał niewygodnie. Mi tam wygodnie, najwyraźniej mądrość jednak się przydaje.

W moim pokoju, nazywanym Makaronową Grotą, najwięcej miejsca zajmują świnie. To nie żart. Zbieram świnie i zabraniam się z tego powodu śmiać! Już wystarczy, że wszyscy chichoczą na dźwięk mojego imienia. Hobby jak każde inne. Jedni zbierają monety, inni znaczki czy żółwiki, a ja świnie. Nie wiem dlaczego tak je lubię, ale ponoć tak już mam od małego. Mama uwielbia opowiadać wszystkim o pewnej historii z przeszłości. Gdy miałem 5 lat pojechaliśmy na wieś. Ponoć w którymś momencie gdzieś się zapodziałem. Wszyscy wpadli w panikę. Szukali mnie wszędzie i znaleźli koło chlewu. Podobno spałem na trawie przytulony do czterech małych prosiaczków. Wyglądałem jak ich piąty braciszek. Gdy mama opowiada o tym sąsiadkom, to da się jakoś przeżyć, ale gdy zaczyna przy moich kolegach i koleżankach… sami możecie sobie wyobrazić. Co za wstyd! Już lepiej, że mówią na mnie Makaron, bo daję głowę, że gdyby nie to, byłbym pewnie Prosiaczkiem.

Kiedy jedziemy z rodzicami po zakupy i zauważę gdzieś figurkę świnki, tata szepcze zawsze do mamy: „Oho, zaczyna się świniobranie!”. Nie przejmuję się tym. Dostaję kieszonkowe i wydaję je na co chcę, a ja chcę na świnki. Mam już 87 figurek, 5 obrazów, zeszyty, koszulki i plakat ze świnkami. Niezła kolekcja, co? Zajmują sporą część pokoju ale to nic. Jak ktoś się czepia, to mówię: „Nie bądź świnia, bo cię wsadzę do kolekcji” i po sprawie. Koledzy to nawet mi czasem przynoszą jakieś gadżety ze świniakami. A ja ich dokształciłem! Nie wiedzieli, że świnie są takie mądre. A są! Mogą być sprytniejsze niż pies. Nawet jeden słynny aktor miał zamiast psa świnkę wietnamską, trzymał ją w domu. Znała różne sztuczki i załatwiała się na podwórku. Nieźle, nie? Mój tata nie chce się zgodzić na świnię wietnamską w bloku. Mówi, że umarłby ze wstydu przed sąsiadami, a i tak wystarczy, że przychodzi babcia. Nie wiem co to ma wspólnego, ale tata chyba niezbyt lubi jej wizyty.

No i tak to wygląda bycie Makaronem. Nie wiem czy ktoś będzie chciał czytać te moje wypociny. Ale jak będzie dużo ocen i ochota, to przecież napiszę coś więcej. Wszystko zależy od was

 treść 2.

Być Makaronem

KUNG FU MAKARON
Karate wymyślił tata. To znaczy nie karate jako sztukę walki, bo ona powstała bardzo dawno. Tata powiedział, że prawdziwy facet musi być twardy i trzeba coś ćwiczyć. Zaproponowałem taniec nowoczesny. Widziałem jak to działa na dziewczyny. Jak leci w telewizji jakiś program o tańcu to one piszczą na widok każdego faceta, który umie się wyginać w rytm muzyki. Niestety, tata powiedział, że na taniec może chodzić Amelia i moje świnki, ale nie jego syn.

Czy tańczenie jest babskie? Potem się wszyscy dziwią, że chłopcy podpierają ściany na szkolnych dyskotekach. My po prostu nie umiemy tańczyć, a jak już chcemy się uczyć, to tatusiowie protestują.
Na trening zaprowadził mnie oczywiście… tata! Na początek miałem popatrzyć. Trochę się stresowałem, ale od patrzenia chyba jeszcze nikt nie umarł. Gdy weszliśmy na salę, podszedł do mnie jakiś facio. Nie wyglądał na zabijakę, tajemniczego ninja czy wojownika. Był uśmiechnięty i dość chudy. Dał mi grabę i powiedział, jak się nazywa, ale w życiu tego nie powtórzę. Coś jakby: „Sensejolekowal”. Kazali nam usiąść. Karatecy byli ubrani w białe wory. Nie wiem czy te wory są takie wygodne i bardzo chłopskie. Trochę jak babskie spódnice, serio. Zapytałem tatę, czy ja też będę musiał biegać w worze. Tata poczerwieniał na twarzy i syknął, że to kimono a nie żaden wór. No dobra, kimono brzmi jeszcze bardziej dziewczyńsko! Jak będę miał nową mysz to nazwę ją Kimono!

Karatecy biegali po sali, robili rozgrzewkę, zupełnie jak na w-fie. Nuuuuda. Ale potem podzielili się na grupy i każda z nich ćwiczyła coś innego. Jedni robili równo identyczne ruchy, jakby walczyli z niewidzialnymi potworami, drudzy coś tam ćwiczyli, inni się prali. Ale jakoś ta bijatyka im słabo szła. Ruchy takie wolne, uderzenia słabe. Chyba nie widzieli tego, co dzieje się u nas w szkole na przerwach! To jest dopiero walka! Tłukły się też dwie dziewczyny. Kopnięcie, blok, unik, uderzenie pięści i… jedna z nich się nachyliła, przecież to idealny moment żeby… Nie wytrzymałem i wrzasnąłem na całe gardło:
- Ciągnij za włosy i palec w oko jędzy!!!!!
Cała sala zamarła. Wszyscy spojrzeli na mnie i… ryknęli dzikim śmiechem. Walczące dziewczyny padły sobie w ramiona, a potem ze śmiechu wywaliły się na parkiet. Zerknąłem na tatę , ale on siedział na ławce zasłaniając rękoma twarz. To chyba nie był dobry znak…
Obok mnie zjawił się ten chudy Sen…Senjowal? Powiedział śmiejąc się:
- Pamiętaj chłopie, że karate ma swoje zasady. Karatecy się za włosy nie ciągają, bo byliby całkiem łysi!
Przemknęło mi przez głowę, że wszyscy ninja czy karatecy, których oglądałem w filmach byli łysi. Może jednak potajemnie wyrywają sobie kłaki w czasie starcia?
Tata podziękował Senjowalowi czy jak mu tam i wyprowadził mnie z sali. Powiedział, że zapisuje mnie na karate, żebym nauczył się walki, zasad i dobrych manier. Był zły i nie zapytał mnie nawet o zdanie. No dobra, mogę pochodzić…

W sumie byłem nawet dumny. W klasie powiedziałem, że będę chodził na karate i zrobiło to wrażenie. Amelię nastraszyłem, że poznam Cios Wymiatacza, którym ją od razu znokautuję. I że ninja znają sztukę wwiercania się do czyichś myśli. To chyba nie jest prawda, ale może przynajmniej siostra da mi trochę spokoju.

Pierwszy trening miał być we wtorek po lekcjach. Mam zapakowała mi do plecaka ubrania na zmianę, bo nie miałem jeszcze na początku swojego wora. To znaczy kimona! Dostałem też wodę do picia. Trochę się denerwowałem więc pomyślałem, że zabiorę ze sobą Świnkę Szczęścia. To był mały, pluszowy prosiaczek. Często mieścił mi się w rękawie i zabierałem go ze sobą w różne miejsca. Tym razem wsadziłem go do kieszeni spodni dresowych. Trochę odstawał, ale to nic! Doda mi odwagi i może zostanie wojowniczą świnką ninja?
Wchodząc na salę zauważyłem drzwi tego gościa, który tu dowodzi. Było na nich napisane: SENSEI OLEK KOWAL.

Czyli on jednak nie nazywa się Senjowal. Ale co to jest sensei? Potem zapytam. W szatni przebrałem się bardzo szybko, sprawdziłem czy świniolek jest w kieszeni i pobiegłem na salę. Wszyscy stali w szeregu, a mnie ten cały sensei zawołał na środek. Poprosił żebym się przedstawił, co zrobiłem niechętnie. Sami rozumiecie, mam na imię Makary. O dziwo nikt się nie zaśmiał. Uf, już mi było lżej. Byli tacy mili więc powiedziałem:
- Ostatnio was obserwowałem i jesteście super karatekami. Nawet umiem jedno kopnięcie!
Chciałem zademonstrować wykop. Machnąłem nogą i… niestety świniaczek postanowił wylecieć z kieszeni. O nieee! Poturlał się między rzędy karateków.
Teraz to już nawet oni nie wytrzymali. Wszyscy ryknęli śmiechem. Właściwie z pierwszego treningu pamiętam tylko tyle. To była moja katastrofa. Coś tam potem sensei ich uspokajał, coś ćwiczyłem, ale nic nie pamiętam.

Acha, a z czasem dowiedziałem się, że sensei oznacza mistrza.
I tak zostałem Kung Fu Makaronem.

treść 3.


Być Makaronem

Rapujący Makaron

Dzisiaj chciałem wam opowiedzieć o tym, jak zostałem raperem. Bo raper to jest taki ktoś, kto umie szybko gadać do mikrofonu zgodnie z muzyką. A ja to raperem wcale nie chciałem być, ale samo mi wyszło.

Była lekcja języka polskiego. Na naszą nauczycielkę mówimy Gilotyna. Też ma niezłą ksywę, nie? To dlatego, że na pierwszej lekcji z nią nastąpiło zaginięcie gilotyny. Początkowo nie wiedzieliśmy co to, a potem okazało się, że chodzi o takie urządzenie do cięcia papieru. Pani biegała i szukała gilotyny krzycząc:
- Moja gilotyna! Gdzie jest gilotyna??!

Tak już została Gilotyną. Wszyscy ją lubią, a to jest bardzo dziwne. Bo pani zawsze narzeka, dużo zadaje i wiecznie na nas krzyczy. Tylko, że przy tym wszystkim jest strasznie śmieszna. Jak Krzysiek przyszedł kiedyś od szkoły zaspany, to pani powiedziała do niego:
- Wyglądasz jak niedożywiony szop o poranku!
Śmialiśmy się z tego cały dzień! A jak kiedyś dzwonek zadzwonił niechcący w połowie lekcji, to pani powiedziała:
- Cisza! To zmyłka! Jakiś Harry Potter wcisnął dzwonek!
Na każdej lekcji przytrafia się coś śmiesznego i mimo trudnych zajęć bardzo lubimy polski!

Więc pewnego dnia Gilotyna nas zaskoczyła. Powiedziała, że dzisiaj każdy z nas ma ułożyć wierszyk. No i to ma się rymować. Wiecie, wcale nie jest łatwo tak zrymować. Wierszyk miał być o sobie, co jeszcze komplikowało sprawę! Bo co ja mam ułożyć? Może:
Jestem Makaronem, zajadam się glonem?
No i to miało być długie, wesołe, a potem prezentacja na środku klasy. Ale kaszanka! Wszyscy zaczęli dumać, bazgrać ołówkami na kartkach. Tylko, że z tych bazgrołów wychodziły rysunki potworów, głupie napisy, a nie nasze wiersze! Wiersze piszą przecież poeci, a ja poetą wcale nie chcę być! Nikt chyba nim nie chciał zostać. Ale Gilotyna mrugała na nas złowieszczo swoimi wielkimi okularami. Jak Gilotyna mruga to się nie protestuje, tylko pracuje.

Kombinowałem, wzdychałem i wymyślałem wszystkie wyrazy świata żeby tylko znaleźć rym! Ale wiecie jakie to trudne? Jak nie wiecie – spróbujcie ułożyć wierszyk. Zobaczycie! Po piętnastu minutach Gilotyna zapytała, czy ktoś już coś ułożył. Oczywiście zgłosiła się Hermenegilda. Chyba jeszcze jej nie przedstawiałem. Więc oto przed państwem Hermenegilda! Największy kujon w klasie, który zawsze wszystko wie i ma same szóstki. Kiedyś powiedziała, że ona najbardziej lubi Hermionę z „Harrego Pottera” i możemy tak do niej mówić. Ale Maciek powiedział:
-Hermiona? Chyba Hermenegilda!
I tak już zostało. Początkowo niektórzy nie mogli zapamiętać słowa. I wychodziła Hermiloglizda albo Hermiałogilba. Oczywiście tym razem Hermenegilda też wisiała na ławce wyłamując sobie ramię, byle tylko podnieść rękę jak najwyżej. Ja skuliłem się za nią w nadziei, że czujne oko Gilotyny mnie nie wypatrzy. Ochotniczka została zaproszona na środek klasy, gdzie przeczytała:
Nazywam się Julia
I lubię się uczyć
Wolę lekcje
Niż na przerwach się włóczyć
Bo nasza szkoła
Jest bardzo wesoła
A ja mam zeszyt w kratkę
I pyszną sałatkę
Gilotyna poklaskała swoimi wielkimi dłońmi trzy razy i osądziła, że jak na pierwszy raz, to bardzo dobrze. Coś tam jeszcze mówiła o rymach, ale nie mogłem słuchać, bo starałem się dobrze schować za plecami wracającej na miejsce Hermenegildy. Ta była aż czerwona z dumy i radości. Dobrze wiedzieć, że ma sałatkę, może da trochę na przerwie?

Tak sobie rozmyślałem o pysznej sałatce, gdy poczułem, że oczy wszystkich kolegów i koleżanek zwrócone są na mnie. O co chodzi? Chyba nie zacząłem głośno mlaskać na myśl o jedzeniu? Obśliniłem się??? Nieee więc… o nieeeee!!!! Gilotyna mnie wyczytała!!!! I powtórzyła:
- Makary, no proszę szybciej na środeczek, a nie jak żółw stepowy z opóźnionym startem!

Cała klasa się zaśmiała, a ja na sztywnych nogach poczłapałem na środek klasy. No to katastrooofa… Żeby było jeszcze trudniej z sali muzycznej tuż obok słychać było jakąś wesołą melodię. Postanowiłem skupić się na niej i nie myśleć, nie panikować tylko czytać to, co tam nawymyślałem:

Makaron, Makaron
Tak na mnie wołają
Bo wszyscy ludzie
Makaron w szafkach mają

Jestem wesoły
I ćwiczę karate
Poszedłem na trening
Przez mojego tatę

Zbieram różne świnki
Taki już mój los
A jak ktoś się z tego śmieje
To dostanie w nos!

Ufff koniec! Ale zaraz! Jaka burza oklasków. Ojej, było aż tak super? No tak, jedna Hermenegilda nie klaskała. Gilotyna też nie. Ale reszta aż piszczała. Tylko dlaczego? Gdy burza oklasków ucichła pod ciężkim spojrzeniem Gilotyny, ta przemówiła:
- Raczej chodziło mi o klasyczną recytację wiersza. Makary zaprezentował rap w rytmie piosenki zza ściany. Ja rozumiem, że melodia zadziałała sama, ale żeby robić piruet w środku recytacji i kiwać się cały czas jak małpa z gorączką?

Zrobiłem piruet podczas recytacji? O nieee! Nawet nie zauważyłem! Szybko usiadłem znowu w ławce. Potem była jeszcze jedna prezentacja Kuby, ale mało udana. Bo jakoś „zdechła mewa” słabo rymowała się z „drugim śniadaniem”.

Za to na przerwie byłem mistrzem! Wszyscy powiedzieli (ok., oprócz Hermenegildy, która była zazdrosna), że rymowałem jak prawdziwy raper! Jeszcze nikt nie chciał autografu, ale może jednak ktoś się skusi? W domu oczywiście pochwaliłem się przed rodzinką moim dziełem, ale oni się nie zachwycili! Tata patrzył na mnie z totalnym załamaniem i stwierdził, że nie rozumie dzisiejszej edukacji. Mama zwróciła mi uwagę, żebym więcej nie groził, że walnę kogoś w nos. Babcia pytała czy mogę już skończyć, bo ona nie słyszy serialu…
Oni nie rozumieją prawdziwej sztuki! A ja jestem Makaronem raperem i już!





1 komentarz:

  1. Cześć Ala ! Bardzo śmieszna książka, zabawna historyjka. Pozdrowienia gosia.

    OdpowiedzUsuń