treść 1.
Chciałem zacząć od tego jak się nazywam, ale nie zacznę. Bo zaraz będziecie się śmiać. Skąd to wiem? Wszyscy reagują śmiechem. Nic nie poradzę, że rodzice dali mi na imię: Makary. Nie wiem co im się stało, może mamę za bardzo bolało wszystko po porodzie, a tata był w szoku i nie mogli myśleć? Wzięli to imię chyba z kosmosu! Przy drugim dziecku, którym okazała się moja siostra, byli już bardziej przytomni. Ona dostała imię Amelia.
Moje życie polega na tym, że chodzę do szkoły, na treningi karate, do schroniska dla zwierząt, gram w gry komputerowe i odrabiam lekcje. Raz w tygodniu sprzątam swój pokój i klatkę myszy. Bo mam dwie myszy: Zenobię i Eustachię. Wiem, że mają dziwne imiona, ale chciałem żeby ktoś poczuł się tak samo jak ja. Nie lubię sprzątania klatki, ale ponoć mam się uczyć odpowiedzialności więc nie narzekam. Całe szczęście, mysie bobki są małe, twarde i nie śmierdzą prawie wcale. Psa to chyba nigdy nie będę miał, bo sprzątnięcie niespodzianki po nim zwyczajnie mnie przerasta! Fuj!
treść 2.
KUNG FU MAKARON
Na trening zaprowadził mnie oczywiście… tata! Na początek miałem popatrzyć. Trochę się stresowałem, ale od patrzenia chyba jeszcze nikt nie umarł. Gdy weszliśmy na salę, podszedł do mnie jakiś facio. Nie wyglądał na zabijakę, tajemniczego ninja czy wojownika. Był uśmiechnięty i dość chudy. Dał mi grabę i powiedział, jak się nazywa, ale w życiu tego nie powtórzę. Coś jakby: „Sensejolekowal”. Kazali nam usiąść. Karatecy byli ubrani w białe wory. Nie wiem czy te wory są takie wygodne i bardzo chłopskie. Trochę jak babskie spódnice, serio. Zapytałem tatę, czy ja też będę musiał biegać w worze. Tata poczerwieniał na twarzy i syknął, że to kimono a nie żaden wór. No dobra, kimono brzmi jeszcze bardziej dziewczyńsko! Jak będę miał nową mysz to nazwę ją Kimono!
- Ciągnij za włosy i palec w oko jędzy!!!!!
Cała sala zamarła. Wszyscy spojrzeli na mnie i… ryknęli dzikim śmiechem. Walczące dziewczyny padły sobie w ramiona, a potem ze śmiechu wywaliły się na parkiet. Zerknąłem na tatę , ale on siedział na ławce zasłaniając rękoma twarz. To chyba nie był dobry znak…
Obok mnie zjawił się ten chudy Sen…Senjowal? Powiedział śmiejąc się:
- Pamiętaj chłopie, że karate ma swoje zasady. Karatecy się za włosy nie ciągają, bo byliby całkiem łysi!
Przemknęło mi przez głowę, że wszyscy ninja czy karatecy, których oglądałem w filmach byli łysi. Może jednak potajemnie wyrywają sobie kłaki w czasie starcia?
Tata podziękował Senjowalowi czy jak mu tam i wyprowadził mnie z sali. Powiedział, że zapisuje mnie na karate, żebym nauczył się walki, zasad i dobrych manier. Był zły i nie zapytał mnie nawet o zdanie. No dobra, mogę pochodzić…
Pierwszy trening miał być we wtorek po lekcjach. Mam zapakowała mi do plecaka ubrania na zmianę, bo nie miałem jeszcze na początku swojego wora. To znaczy kimona! Dostałem też wodę do picia. Trochę się denerwowałem więc pomyślałem, że zabiorę ze sobą Świnkę Szczęścia. To był mały, pluszowy prosiaczek. Często mieścił mi się w rękawie i zabierałem go ze sobą w różne miejsca. Tym razem wsadziłem go do kieszeni spodni dresowych. Trochę odstawał, ale to nic! Doda mi odwagi i może zostanie wojowniczą świnką ninja?
Wchodząc na salę zauważyłem drzwi tego gościa, który tu dowodzi. Było na nich napisane: SENSEI OLEK KOWAL.
Czyli on jednak nie nazywa się Senjowal. Ale co to jest sensei? Potem zapytam. W szatni przebrałem się bardzo szybko, sprawdziłem czy świniolek jest w kieszeni i pobiegłem na salę. Wszyscy stali w szeregu, a mnie ten cały sensei zawołał na środek. Poprosił żebym się przedstawił, co zrobiłem niechętnie. Sami rozumiecie, mam na imię Makary. O dziwo nikt się nie zaśmiał. Uf, już mi było lżej. Byli tacy mili więc powiedziałem:
- Ostatnio was obserwowałem i jesteście super karatekami. Nawet umiem jedno kopnięcie!
Chciałem zademonstrować wykop. Machnąłem nogą i… niestety świniaczek postanowił wylecieć z kieszeni. O nieee! Poturlał się między rzędy karateków.
Teraz to już nawet oni nie wytrzymali. Wszyscy ryknęli śmiechem. Właściwie z pierwszego treningu pamiętam tylko tyle. To była moja katastrofa. Coś tam potem sensei ich uspokajał, coś ćwiczyłem, ale nic nie pamiętam.
I tak zostałem Kung Fu Makaronem.
treść 3.
Rapujący Makaron
Dzisiaj chciałem wam opowiedzieć o tym, jak zostałem raperem. Bo raper to jest taki ktoś, kto umie szybko gadać do mikrofonu zgodnie z muzyką. A ja to raperem wcale nie chciałem być, ale samo mi wyszło.
Była lekcja języka polskiego. Na naszą nauczycielkę mówimy Gilotyna. Też ma niezłą ksywę, nie? To dlatego, że na pierwszej lekcji z nią nastąpiło zaginięcie gilotyny. Początkowo nie wiedzieliśmy co to, a potem okazało się, że chodzi o takie urządzenie do cięcia papieru. Pani biegała i szukała gilotyny krzycząc:
- Moja gilotyna! Gdzie jest gilotyna??!
Tak już została Gilotyną. Wszyscy ją lubią, a to jest bardzo dziwne. Bo pani zawsze narzeka, dużo zadaje i wiecznie na nas krzyczy. Tylko, że przy tym wszystkim jest strasznie śmieszna. Jak Krzysiek przyszedł kiedyś od szkoły zaspany, to pani powiedziała do niego:
- Wyglądasz jak niedożywiony szop o poranku!
Śmialiśmy się z tego cały dzień! A jak kiedyś dzwonek zadzwonił niechcący w połowie lekcji, to pani powiedziała:
- Cisza! To zmyłka! Jakiś Harry Potter wcisnął dzwonek!
Na każdej lekcji przytrafia się coś śmiesznego i mimo trudnych zajęć bardzo lubimy polski!
Jestem Makaronem, zajadam się glonem?
No i to miało być długie, wesołe, a potem prezentacja na środku klasy. Ale kaszanka! Wszyscy zaczęli dumać, bazgrać ołówkami na kartkach. Tylko, że z tych bazgrołów wychodziły rysunki potworów, głupie napisy, a nie nasze wiersze! Wiersze piszą przecież poeci, a ja poetą wcale nie chcę być! Nikt chyba nim nie chciał zostać. Ale Gilotyna mrugała na nas złowieszczo swoimi wielkimi okularami. Jak Gilotyna mruga to się nie protestuje, tylko pracuje.
Kombinowałem, wzdychałem i wymyślałem wszystkie wyrazy świata żeby tylko znaleźć rym! Ale wiecie jakie to trudne? Jak nie wiecie – spróbujcie ułożyć wierszyk. Zobaczycie! Po piętnastu minutach Gilotyna zapytała, czy ktoś już coś ułożył. Oczywiście zgłosiła się Hermenegilda. Chyba jeszcze jej nie przedstawiałem. Więc oto przed państwem Hermenegilda! Największy kujon w klasie, który zawsze wszystko wie i ma same szóstki. Kiedyś powiedziała, że ona najbardziej lubi Hermionę z „Harrego Pottera” i możemy tak do niej mówić. Ale Maciek powiedział:
-Hermiona? Chyba Hermenegilda!
I tak już zostało. Początkowo niektórzy nie mogli zapamiętać słowa. I wychodziła Hermiloglizda albo Hermiałogilba. Oczywiście tym razem Hermenegilda też wisiała na ławce wyłamując sobie ramię, byle tylko podnieść rękę jak najwyżej. Ja skuliłem się za nią w nadziei, że czujne oko Gilotyny mnie nie wypatrzy. Ochotniczka została zaproszona na środek klasy, gdzie przeczytała:
Nazywam się Julia
I lubię się uczyć
Wolę lekcje
Niż na przerwach się włóczyć
Bo nasza szkoła
Jest bardzo wesoła
A ja mam zeszyt w kratkę
I pyszną sałatkę
Gilotyna poklaskała swoimi wielkimi dłońmi trzy razy i osądziła, że jak na pierwszy raz, to bardzo dobrze. Coś tam jeszcze mówiła o rymach, ale nie mogłem słuchać, bo starałem się dobrze schować za plecami wracającej na miejsce Hermenegildy. Ta była aż czerwona z dumy i radości. Dobrze wiedzieć, że ma sałatkę, może da trochę na przerwie?
Tak sobie rozmyślałem o pysznej sałatce, gdy poczułem, że oczy wszystkich kolegów i koleżanek zwrócone są na mnie. O co chodzi? Chyba nie zacząłem głośno mlaskać na myśl o jedzeniu? Obśliniłem się??? Nieee więc… o nieeeee!!!! Gilotyna mnie wyczytała!!!! I powtórzyła:
- Makary, no proszę szybciej na środeczek, a nie jak żółw stepowy z opóźnionym startem!
Cała klasa się zaśmiała, a ja na sztywnych nogach poczłapałem na środek klasy. No to katastrooofa… Żeby było jeszcze trudniej z sali muzycznej tuż obok słychać było jakąś wesołą melodię. Postanowiłem skupić się na niej i nie myśleć, nie panikować tylko czytać to, co tam nawymyślałem:
Makaron, Makaron
Tak na mnie wołają
Bo wszyscy ludzie
Makaron w szafkach mają
Jestem wesoły
I ćwiczę karate
Poszedłem na trening
Przez mojego tatę
Zbieram różne świnki
Taki już mój los
A jak ktoś się z tego śmieje
To dostanie w nos!
Ufff koniec! Ale zaraz! Jaka burza oklasków. Ojej, było aż tak super? No tak, jedna Hermenegilda nie klaskała. Gilotyna też nie. Ale reszta aż piszczała. Tylko dlaczego? Gdy burza oklasków ucichła pod ciężkim spojrzeniem Gilotyny, ta przemówiła:
- Raczej chodziło mi o klasyczną recytację wiersza. Makary zaprezentował rap w rytmie piosenki zza ściany. Ja rozumiem, że melodia zadziałała sama, ale żeby robić piruet w środku recytacji i kiwać się cały czas jak małpa z gorączką?
Za to na przerwie byłem mistrzem! Wszyscy powiedzieli (ok., oprócz Hermenegildy, która była zazdrosna), że rymowałem jak prawdziwy raper! Jeszcze nikt nie chciał autografu, ale może jednak ktoś się skusi? W domu oczywiście pochwaliłem się przed rodzinką moim dziełem, ale oni się nie zachwycili! Tata patrzył na mnie z totalnym załamaniem i stwierdził, że nie rozumie dzisiejszej edukacji. Mama zwróciła mi uwagę, żebym więcej nie groził, że walnę kogoś w nos. Babcia pytała czy mogę już skończyć, bo ona nie słyszy serialu…
Oni nie rozumieją prawdziwej sztuki! A ja jestem Makaronem raperem i już!
Cześć Ala ! Bardzo śmieszna książka, zabawna historyjka. Pozdrowienia gosia.
OdpowiedzUsuń